Knajpa jest duża i modna. Drewniane stoły i beczki za przeszklonymi drzwiami. Na środku bar. Przy barze samotni i w parach. Złamane światło. I tablice, na których kredą wypisano gatunki warzonych na miejscu piw. W rogu kapela stroi instrumenty. I miny. Kiedy chcę ogłosić przez mikrofon urodziny. Z powodu których znaleźliśmy się tutaj. Przypadkowi przechodnie. Zgraja wypędzonych. Ze wschodu, zachodu, północy i południa. Innych miast, środowisk i czasów. Połączeni imigranckim losem. I wspólnym językiem. W którym coraz mniej mamy sobie do powiedzenia. Znamy się raczej pobieżnie. Fragmentarycznie. Lubimy pospiesznie. Wyrywkowo. Uśmiechamy do wspólnych zdjęć. Jak na koloniach. Rozbitkowie. Na wyspie Manhattan. Chociaż to Brooklyn. Który się odradza. Przepoczwarza i zwielokrotnia. W starych fabrykach powstają restauracje i kluby. W zrujnowanych magazynach – nowoczesne salony odnowy. Ciała i duszy. Do których pielgrzymują tłumnie weterani i neofici. Ale za dwa lata, większość tych miejsc zniknie. Tyle podobno trwa życie nowojorskiej knajpy. Miasto szybko się nudzi. Jest chimeryczne. Nie znosi monotonii.

Pijemy wino i próbujemy przekrzyczeć muzykę. Znajomy, którego widzę drugi raz w życiu, pyta czy jestem w związku otwartym. Na co? Na eksperymenty. Moglibyśmy się wymienić partnerami – proponuje. Wprowadzić element baśniowy do szarej rzeczywistości. Jak Himilsbach za pomocą czystej wyborowej. Kiedy kąsał go boleśnie PRL i trzeba było się znieczulać. Zuchwała to propozycja i niedorzeczna. Śmieję się głośno i deklaruję konserwatyzm. Dobry zwyczaj – nie pożyczaj. Mężów, żon i konkubentów. W kwestiach fundamentalnych pozostaję niewzruszona. Choć wolałabym bardziej libertyńsko. Zawsze zazdrościłam nieskrępowania, swobody. Z wypiekami na twarzy czytałam biografie artystów, którzy z dezynwolturą realizowali najdziksze fantazje. Byli wolni od strachu. Nie liczyli się z konsekwencjami. Zrzucali gorset konwenansu. Oswabadzali się. To było atrakcyjne. To było pociągające. Grzeszne. Występne. Zakazane. Lecz jednocześnie trochę smutne. Jakby cały ten zgiełk, te wszystkie orgie, pijaństwa, szaleństwa były próbą zagłuszenia samotności, pustki. Wyrazem bezradności. Desperacją.

W drodze powrotnej dopada mnie jeszcze jedna myśl. Że gdybym przeczytała o małżeństwie, które żyje w związku otwartym, zmienia partnerów, jak rękawiczki, pozostając wierna sobie w sposób, którego nie rozumiem – akceptacja przyszłaby o wiele łatwiej. Są różne typy relacji i jeśli oboje się na to zgadzają i nikomu nie dzieje się krzywda, to dlaczego się sprzeciwiać? Ale kiedy teoria się materializuje, bohaterowie przestają być anonimowi – mają imiona, nazwiska i znane twarze – wtedy robi się jakoś trudniej. Wypełza na wierzch skrywana głęboko dulszczyzna, uprzedzenia, strachy. Wyobraźnia produkuje najdziwniejsze scenariusze i niełatwo się wyzwolić z własnych ograniczeń. Metkownica w głowie zaczyna terkotać i niepostrzeżenie zaczynamy przyklejać etykietki, upychać w szufladach. Inność drażni jednakowość – jak pisał przed laty Stachura. A przede wszystkim wzbudza lęk. Bo może, przypadkiem, obudzi nasze własne demony. Wykopie spod tyłka wygodne poczucie, że jesteśmy tacy normalni, przyzwoici, niezbrukani – i nagle zaczniemy chwiać się na nogach; zmuszeni do zobaczenia siebie takimi, jakimi jesteśmy naprawdę?

*
Kilka dni później czytam rozmowę z Ruben’em Östlund’em, reżyserem świetnego „Turysty” (szwedzki kandydat do Oscara). Bohaterowie pana filmu, małżeństwo z dwójką dzieci, popełniają wszystkie grzechy par z dłuższym stażem: brak komunikacji, odgrywanie pustych rytuałów i ról, nuda. Tak pan właśnie widzi małżeństwo? – pyta dziennikarka. Żeby było jasne – nie jestem przeciwko długoletnim, trwałym związkom. Buntuję się tylko przeciwko bezmyślnej akceptacji zasad, na których one się mają opierać – np. wierności – tylko dlatego, że „tak trzeba”, odgrywaniu ról męża i ojca czy żony i matki bez zastanawiania się, co one dla mnie osobiście znaczą i jak ja je definiuję – odpowiada reżyser. *
Ważny film. Trudne pytania. O miejsce mężczyzny w związku; oczekiwaniach, kliszach i niemożności wyjścia z formy. A wszystko w pięknych okolicznościach przyrody. I zimowych. Warto czasem pogrzebać patykiem w zastygłej glebie, spulchnić ziemię. Zasiać odrobinę niepokoju. Wzburzyć.

* Agnieszka Jucewicz, Swoim filmem chciałem podnieść statystyki rozwodowe, Wysokie Obcasy.