DSC_0010

Trzaski winylowej płyty. Szumy, nieczystości. Trochę jak przy ustawianiu radia. Zanim znalazło się odpowiednią częstotliwość. Ten krótki moment uroczystego oczekiwania. Na pierwsze dźwięki. Na święto. Okładka pachnie strychem. Trochę wypłowiała. Trochę poplamiona. Wygrzebana spod sterty innych płyt. Wyrwana z trzewi vintage store, gdzie można znaleźć futro w panterkę, znoszone kowbojki z wężowej skórki, siatki na motyle, połamane binokle albo rozbite lusterko. Odnaleziona, niczym Święty Graal. Opalizuje, mami. The Doors. 1973 rok. Elektra Records. Nie było mnie wtedy jeszcze na świecie. Dopiero cztery lata później miałam się urodzić. W małym miasteczku, na końcu świata. Czyli w Polsce. A potem dojrzewać do Riders on the storm i Light my fire. Zarzynać przegrywaną kasetę na radiomagnetofonie Kasprzak, wpisywać teksty do zeszytów w kratkę. Sprzęt grający dostałam z okazji Pierwszej Komunii Świętej. Nie chciałam roweru ani zegarka. Tylko niezależne źródło dźwięku. Odtąd, co piątek, dostępowałam trójkowej komunii, słuchając Listy Przebojów i modląc się, by pierwsza dziesiątka zmieściła się w całości. A potem był długowłosy, blady chłopiec. Powiedział, że słucha progresywnego rocka i mnie kocha. Właśnie tak. Jednym zdaniem. Wyznał miłość nam obu. Ale muzyka była pierwsza. Nie wiem, co zrobiło większe wrażenie. Chyba rock progresywny. I to, że kochał Joplin i Doorsów. Miał gęste pukle włosów w kolorze miedzi, podarte trampki i piegi. Przypominał trochę Morrisona. Pisał wiersze. Wystawał pod blokiem. Patrzył smutno. Byłam wtedy w miłości nieustraszona i okrutna. Wzgardziłam uczuciem, wyszydziłam. Dzisiaj nie pamiętam nawet jego imienia. Ale pamiętam okładkę kasety. Za plastykową szybką, drobnym pismem, tytuły piosenek. Które teraz wybrzmiewają w pokoju na Queensie. I przenoszą, jak magdalenka, w inne światy. Otwierają kopniakiem drzwi. Do kolejnych szafek. Szufladek. Pudełeczek. Gdzie poupychane wspomnienia. O dziewczynie, której już prawie nie pamiętam.

*
Przygotowując się do kolejnego spotkania w Ridgewoodtece, wracam do „Poniedziałkowych dzieci” Patti Smith. Autobiografia matki chrzestnej punk rocka przenosi do Nowego Jorku z lat 60-tych. Chelsea Hotel, undergroundowe sceny muzyczne, straceńcze życie bohemy. Starałam się dojść do ładu z psychodeliczną atmosferą na St. Mark’s Place, nie byłam jednak przygotowana na nadchodzącą rewolucję – pisze artystka. Siedziałam tam, próbując to wszystko zrozumieć, a powietrze było ciężkie od dymu z marihuany, co być może tłumaczy mglistość moich wspomnień. Żyłam w świecie swoich książek, z których większość napisano w XIX wieku. Chociaż byłam gotowa spać na ławkach, w metrze i na cmentarzach, dopóki nie znajdę pracy, nie mogłam sobie poradzić z doskwierającym głodem. Nie mogłam się wyżywić romantyzmem. Nawet Baudelaire musiał jeść. Biedna Patti, chuda, wiecznie głodna, samotna w wielkim, obcym mieście. Myślę o niej, spacerując ulicami East Village. Tropiąc ślady, których coraz mniej. Znikają z mapy Miasta kultowe kluby, knajpy z historią, której wystarczyłoby na kilka książek. Zamknięto Chelsea Hotel, który przez lata był azylem dla rzeszy utalentowanych, steranych życiem dzieciaków ze wszystkich szczebli drabiny społecznej. Włóczędzy z gitarami i naćpane ślicznotki w wiktoriańskich sukniach. Poeci narkomani, dramaturdzy, filmowcy bez grosza i francuscy aktorzy- przewijali się, kotłowali. Jedni (u)grzęźli w piekle nałogów, inni dostąpili artystycznego wniebowstąpienia. Zrobili sztukę, która z obskurnych pokoików, piwnic i strychów, trafiła do muzeów i na największe sceny. Zostawili ślad.

*
Tęsknię za rebelią. Młodzieńczą beztroską. Poczuciem nieograniczenia. Że jeszcze wszystko może się zdarzyć. Że więcej jest przed niż za. Że jeszcze na nic nie jest za późno. Energia początku. Soczystość doznań. Odwaga bycia pod włos. Dlatego tak lubię filmy o dorastaniu. Tym krótkim momencie, tuż przed skokiem w dorosłość. Na główkę. Obsesyjnie wracam do wiersza Jacka Denhela. Tym o potencjalności, która walała się pod nogami. Możliwościach, które miały nigdy się nie kończyć. Lecz namnażać, rozrastać. Oglądam God help the girl Stuarta Murdocha, a w uszach dźwięczy zdanie z ostatniego odcinka Girls: Why did nobody tell you that being an adult is impossible? Like, every part of it. No właśnie.