Wtorek
A to ci dopiero. Wyszła nowa książka „Czas Kaczyńskiego. Polityka jako wieczny konflikt” – to trzecia i ostatnia część historii Trzeciej RP autorstwa Roberta Krasowskiego. Książka obejmuje lata 2005-10. Fragmenty jako pierwszy opublikował portal 300polityka. pl – też wart śledzenia przez spragnionych najnowszych politycznych newsów z obszaru pomiędzy Odrą a Bugiem.

 
Przeczytajmy, bo warto. Pisze Krasowski, kiedyś ważny publicysta i redaktor naczelny w opisywanych czasach gazety codziennej „Dziennik” o czasach, gdy Jarosław Kaczyński rządził realnie Polską po raz pierwszy:
Warunkiem zwycięstwa prawników było wsparcie ze strony elit. A powodem, dla którego elity udzieliły wsparcia, były środowiskowe przesądy. Bo tak jak polskie masy padały na kolana przed sutanną, tak polskie elity padały przed togą. Sądziły, że to zachodni standard, przez co nie zauważyły, że polski system sprawiedliwości na hołd nie zasługuje. Ich postawa w sporze z prawnikami mocno Kaczyńskiego dotknęła, po raz pierwszy ważne reformy w Polsce zostały zablokowane nie przez masy, lecz przez elity. Kaczyński nie potrafił przejść nad tym do porządku dziennego. Zwłaszcza że jego konflikt z elitami narastał od samego początku III RP. Elity uważały, że w transformacji najsłabszym punktem jest społeczeństwo, które spycha państwo ze słusznej drogi. Natomiast Kaczyński problem widział w elitach, które słusznej drogi wytyczyć nie potrafią. Bo nie myślą samodzielnie, bo nie patrzą pod nogi, bo się karmią frazesami. Z czasem Kaczyński oskarżenie wzmocnił, uznał, że elita III RP składa się z ludzi albo złych, albo głupich.Zli pracują dla układu, głupi tego nie widzą. Zli sprzedają ustawy, blokują konkurencję, nie pozwalają państwu odzyskać siły, głupi natomiast ten system umożliwiają, bo z tego, co się dzieje, niczego nie potrafią zrozumieć.

 
Konflikt z prawnikami był dla Kaczyńskiego potwierdzeniem dawnej diagnozy. Do zmian w prawie karnym był świetnie przygotowany, dziesiątki pomysłów, jakie w jego imieniu zgłaszał Ziobro, stanowiły najlepsze zachodnie rozwiązania. Więzienia weekendowe, elektroniczny monitoring, szybkie orzecznictwo, kary bez zawieszenia, niższe ceny usług prawniczych. To był pakiet, który powinien wzbudzić powszechny aplauz. Skoro nie wzbudził, to znaczy, że w Polsce normalność elitom przeszkadza. Kaczyński łatwo popadał w przesadną podejrzliwość, ale w tej sprawie nad jego emocjami warto się pochylić. Nigdy w historii III RP nie było tak dobrze przygotowanej reformy. Obok planu Balcerowicza oraz planu Hausnera nigdy też nie było tak ważnej reformy. Owszem, stał za nią demagog, który właśnie budował koalicję z Lepperem, ale w jego planie budowy państwa prawa nie było grama demagogii. Kaczyński nie potrafił zrozumieć, jak elity mogły kupić retorykę prawników. Jak mogły przeoczyć ich egoistyczne motywy. Zgodzić się na trwanie systemu, który sprawiedliwość czynił dobrem trudno dostępnym.

 
Ale nad emocjami elit też się warto pochylić. Kaczyński skarżył się, że jego zwycięstwo elity powitały agresją. To prawda, której jednak trudno się dziwić. Przez 15 lat Kaczyński oskarżał elity o głupie poglądy, nieuczciwe cele i brudne dochody. Nic dziwnego, że gdy doszedł do władzy, witała go krytyka. Bo co miało witać? Wojna to wojna. Jednak uderzając w Kaczyńskiego, uważnie go obserwowano. Mijały miesiące, a on nie potrafił wzbudzić zaufania. Jednego dnia obraził znaną dziennikarkę, drugiego oczernił właścicieli mediów, podważył uczciwość szefów banku centralnego, patriotyzm ministrów dyplomacji. Bił w sędziów Trybunału, w redaktorów naczelnych, w rzecznika sądu lustracyjnego, we wszystkich, którzy mu stanęli na drodze. Wybory dawno się skończyły, a w przywódcy zwycięskiego obozu nie było państwowej powagi. Spokoju, odpowiedzialności, majestatu. Zachowywał się jak partyjni harcownicy, których się wysyła do telewizji, aby krzykliwie obrażali rywali. Wchodził w sam środek każdej awantury. Nie chciał i nie potrafił nad sobą panować. Uderzony odgryzał się twardo, co było niepokojące, bo zbyt daleko odchodziło od znanych wzorów zachowań.

 
Nic dziwnego, że zaufanie do niego stało się kwestią wiary. Jedni mu potrafili uwierzyć, inni uwierzyć nie mogli. I w tych drugich Kaczyński zaczął budzić strach. Coraz większy i większy. Aż stał się dla nich równie demoniczny, jak układ był demoniczny dla Kaczyńskiego. Szef PiS nie miał racji z założenia, bo nawet gdyby przypadkiem ją miał, zrobiłby z niej zły użytek. Polityk, który chciał leczyć wszystkie polskie choroby, uznany został za chorobę największą. Nie wierzono, że potrafi zrobić coś pożytecznego. Dostrzegano liczne atuty jego rozumu, ale uznano, że nie rozum nim rządzi, lecz charakter – dziki, awanturniczy, paranoiczny. Kaczyński dla swoich wrogów nie był kolejnym politykiem, ale przybyszem ze świata nieobliczalnych żywiołów. Bano się go nie dlatego, że chciał walczyć z układem, ale ponieważ jego zachowania poruszały się po nieznanych trajektoriach. Po kilku miesiącach elity miały pewność, że dawnej oceny Kaczyńskiego – z czasów, gdy palił kukły Wałęsy – zmienić nie chcą i nie potrafią.

 

 

Środa rano
Proces prawyborów prezydenckich działa tak, jak należy. Wielomiesięczne zmagania w mediach, w internecie, podczas debat telewizyjnych. Oraz podróże, kilka wieców dziennie, ściskane dziesiątek tysięcy dłoni. A wszystko w zabójczym tempie, pod presją czasu, hord dziennikarzy, pod okiem kamer oraz setką mikrofonów. Tysiące mil w samolotach, samochodach, wyborczych autobusach. Słowem codziennie, kilkunastogodzinne grillowanie, bez wytchnienia – bo od świtu powtórka i tak kolejnego dnia i następnego. I tak w kółko. Tak w skrócie wygląda proces wyłaniania kandydatów na kandydatów dwóch głównych partii na prezydenta. A to przecież tylko przygrywka przed wyborami generalnymi, które są tym samym, tylko że jeszcze „bardziej”. Ale to dobrze, bo chcemy mieć prezydenta, który sprosta wszystkim przeciwnościom, umie podejmować decyzje w biegu, także pod presją.

 
Dzisiaj, szesnastego marca, wiemy już – oczywiście nie na sto procent, bo wszystko może się zdarzyć, ale powiedzmy na 90 – że 45. Prezydent Stanów Zjednoczonych będzie się nazywał albo Trump, albo Cruz, albo Clinton. Republikanie, którzy zaczynali z siedemnastoma chętnymi do Białego Domu, po wtorkowej rundzie prawyborów mają już w biegu tylko trzech kandydatów, z których jedynie Donald Trump (lider w zebranych delegatach na partyjną konwencję) i Ted Cruz (wicelider) mają realną szansę na nominację.