Czwartek rano
Tyle rzeczy do zrobienia, a tak mało czasu. Gorzej, zbyt wiele rzeczy do nadrobienia. Lata całe, wieki całe nawet… Czy w ogóle da się coś nadrobić, odrobić? Oschłość serca, złe emocje, złe słowa (czasem słowo kroi mocniej niż zdradziecki nóż), niewypowiedziane słowa miłości, czułości…

Nic nie jest do odrobienia, można tylko na nowo.

Tak myślę, bo bagaż przeszłości niczym garb na plecach nas obciąża, przygina, do dołu ciągnie. Jedyne pocieszenie to ironia, jak ta choćby Winstona Churchilla, który zidentyfikował sukces jako drogę „od porażki do porażki ale z entuzjazmem”…

No więc przelewają się te dni, jako mniejsze lub większe kłopoty. Im człowiek starszy, tym wszystko zdaje się biec szybciej i szybciej… A gdyby tak znać precyzyjną datę śmierci? A więc dokładnie i precyzyjnie wiedzieć ile tygodni, dni i godzin dzieli nas przed zejściem z tego świata. Czy to wiele by zmieniło? Nie wiem, może, ktoś samozdyscyplinowany wycisnąłby z siebie więcej zanim zgasłaby świadomość po sakramentalnym pytaniu „to już?…

*

Warto sięgać do „Nowej Konfederacji”. Daje często syntetyczny obraz współczesnych głupot postępowych. Wojciech Stanisławski stawia sprawę jasno: „teza, że nie istnieją prostytutki, są jedynie sexworkerzy płci obojga, którym należy się „dekryminalizacja”, legalizacja i społeczne uznanie zapuszcza coraz silniejsze korzenie w liberalnym światku.” I dalej stosowna rozprawa o rozbijaniu pojęć i zawłaszczaniu znaczeń, w czym specjalizuje się „pop-nihilizm”. Bo nie jest to niewinna zabawa w słówka, ale walenie Młotem Postępu po rzeczywistości.

Pisze Stanisławski: „Co zaczęło się przed ćwierćwieczem frywolną komedią „Pretty woman”, kończy się przyciężkim „Sponsoringiem” Gosi Szumowskiej. Teza, że nie istnieją prostytutki, są jedynie „sexworkerzy” płci obojga, którym należy się „dekryminalizacja”, legalizacja i społeczne uznanie zapuszcza coraz silniejsze korzenie w liberalnym światku. By przywołać tylko przykłady z polskiego podwórka (wyrywkowe, całościowy opis byłby wdzięcznym zadaniem dla medioznawcy): pisuje o tym na swoim profilu znana szwoleżerka ideologiczna Ewa Wanat, nieoceniona „Krytyka Polityczna” zamieściła tej wiosny kilka materiałów i manifestów sexworkerki, prowadzącej pod niebanalnym tytułem „Święta Ladacznica” blog, w którym domaga się związków zawodowych dla alfonsów oraz, naturalnie, uznania – wkrótce zaś potem kwestia akceptacji dla sexworkingu trafiła na okładkę „Newsweeka”. Co z kolei zainspirowało polską Simone de Beauvoir, czyli Emmanuellę Gretkowską. Jej powieść „Na linii świata”, traktująca o „Nataszy, studentce psychologii, która dorabia, rozbierając się na seksczacie” ukaże się nakładem „Znaku” (tak, tak…) w dzień po Matki Boskiej Zielnej.”

To nie jest wcale śmieszne. Bo owe „szwoleżerki normalizacji prostytucji” – jak je nazywa Stanisławski – patrzą na wszystko z perspektywy bogatych lub aspirujących mieszczanek, które przy porannej caffe au lait mogą poczytać sobie nową książkę z dziedziny dżenderyzmu. Rzeczywistość nie jest tak różowa jak na wydziałach dżenderyzmu czy w paryskich kafejkach, ale przypomina raczej mroki z powieści Dostojewskiego czy Conrada. Pisze Stanisławski: „Jest to pomieszanie, oczywiście, nie tylko języków, lecz i umysłu – i tym bardziej pozostawia odbiorcę bezradnym. Z dwóch przyjętych stylów rozprawiania o prostytucji – namaszczenia a la „Gość Niedzielny” lub macho-heheszków, do których dziwną skłonność ma wielu wąsatych publicystów prawicy – nie odpowiada mi żaden. Wystarczy mi wiedzieć, że mamy do czynienia z ludzkim nieszczęściem – a ostatnio utwierdzają mnie w tym reportaże nieprzesadnie przecież konserwatywnych tygodników angielskich i francuskich, opisujących losy dziewczyn z Mali, Konga, Sudanu skazanych nań już w chwili, gdy przekroczyły próg chaty, na dwa lata przedtem, zanim dotarły do brzegów Grecji lub Sycylii.”

Następnym razem gdy jakaś postępowa feministka-idiotka znowu coś napisze o fajności zawodu „seksworkera”, pomyślcie o jej siostrach, które muszą testować te przyjemności na bynajmniej nie z własnego wyboru.

*

Mam wrażenie, że Nihilizm wręcz wylewa się wokół nas. Wiadomo, nie brak idiotów-dżihadystów, którzy w imię kultu śmierci (nie żadnego Allaha przecież) rozrywają się na kawałki na ulicach naszych miast. Nihilizm jest głębiej i bliżej nas. Całe zastępy współczesnych artystów-idiotów zdają się być wręcz na linii kredytowej koncernu Nihilizm Spółka z Nieograniczoną Odpowiedzialnością (i jej właścicielem – Tym, Którego Imienia Wymieniać Nie Wolno). Znów sięgam do „Nowej Konfederacji” a tam Mateusz Werner rozprawia o współczesnym nihlizmie w polskiej kulturze. Pisze krytyk: „Peerelowska opresja polityczna, izolacja kulturowa sprawiały, że wciąż żywe było uniwersum kultury narodowej, sytuacja wymuszała na artystach sięganie po postawy znane z odległej przeszłości, wystarczy choćby sięgnąć po poezję stanu wojennego. Ale po 1989 roku nastąpił gwałtowny, przyspieszony i rabunkowy proces dostosowawczy do tego, co uznaliśmy za standard mówienia o dziedzictwie kulturowym, wartościach historycznych i religijnych w Europie Zachodniej. Jeśli weźmiemy dwie aktualne manifestacje polskiej kultury współczesnej, czyli wystawę „Późna Polskość” na Zamku Ujazdowskim w Warszawie oraz inscenizację „Klątwy” Wyspiańskiego w Teatrze Powszechnym, to spełniają one wszystkie wymogi sztuki nihilistycznej. Tak jak polska kultura przez dziesiątki lat wydawała się impregnowana na te kierunki, tak dziś adaptacja do modelu zachodniego spowodowała hiperinflację postaw nihilistycznych. Dziś być artystą w Polsce i nie być nihilistą to obciach i wiocha. Nihilizm jest świadectwem powagi i prestiżu.”
Wszystko się zgadza. Stąd ten wrzask odrywanych od koryt wsadzaczy krzyży do moczu czy diabełków na miarę plwaczy na Kościół. Ale problem jest. Warto by ten Nihilizm, także w polskiej rzeczywistości XXI wieku opisać. Pewnie tam byłoby coś o tych kawiorowcach, lewackich Świętych Krowach tuczonych na różnego rodzaju grantach i subwencjach. A może zupełnie inaczej, z innej strony?

A co z nihilistami w kulturze? Walczyć? Werner widzi to inaczej: „Nihilizm, który jest przemocą, sam pasie się cenzurą i przemocą. Im bardziej prześladujemy nihilistów, tym bardziej chcą nam dowalić (…) Bardziej atrakcyjnej niż te grymasy, które są jałowym gestem odrzucenia i niczego ludziom nie dają prócz chwilowego wyładowania emocji i poczucia przynależności do wyższej kasty. W porównaniu do tego, co było dziesięć lat temu, widać coraz większy sprzeciw wobec nihilizmu. Ale jakościowo ta odpowiedź rozczarowuje. Jeśli reakcją na nihilizm skandujących na Krakowskim Przedmieściu coś o „Bloody Mary” i „zimnym Lechu” jest film „Smoleńsk”, to nie jest to odpowiedź przekonująca”. Tako rzekł Mateusz Werner i rzekł dobrze.

Jeremi Zaborowski