Tylko na filmach mamy szanse być świadkiem umierania bliskiej osoby. Ojciec, z którego ucieka życie, jest w stanie wyszeptać synowi podziękowanie, przebaczenie, rodzinny sekret. Matka na łożu śmierci daje synowi błogosławieństwo na dalsze życie. Jest ksiądz, który zdąży umierającego wyspowiadać, rozwierając mu wrota niebios. Zwykle w życiu jest jednak inaczej.

Nie udało mi się być świadkiem śmierci mojej Mamy 11 lat temu. Odwiedzałem ją w Warszawie często, zdając sobie sprawe z Jej śmiertelnej choroby. Jednak przy umieraniu nie byłem. Przyleciałem na pogrzeb – podobnie moja, mieszkająca w Kalifornii, siostra.

Z moim Ojcem, który umarł 31 sierpnia, miałem więcej szczęścia – pożegnałem się z nim. Księdza przy tym nie było, ale jakież grzechy mógł mieć 91-letni, niewstający już z wózka staruszek?

Tata zmarł w czwartek. Jak zwykle o siódmej dałem mu kolację, usadowiłem przed telewizorem i wyszedłem na miasto mówiąc, że wrócę jak zawsze o dziesiątej, żeby pomóc Mu się rozebrać, umyć i położyć do łóżka. Spieszyłem się, wziąłem taksówkę, byłem w domu o 21:55. Tata jeszcze oddychał ale już miał zamknięte oczy, już na mnie nie reagował. Lekarze pogotowia stwierdzili ostry zawał i mimo rozpaczliwych prób nie przywrócili Go do życia.

Jednak z Ojcem się pożegnałem, tak przynajmniej uważam. Trzy dni wcześniej, gdy już położyłem Go do łóżka, wydał z siebie jakby szloch i zaczął z trudem oddychać. Czułem, że umiera. On też, bo wyciągnął i zacisnął (żeby już tak zostały) dłonie do modlitwy. Z wielkim wysiłkiem (z powodu zaburzeń neurologicznych był ostatnio w stanie artykuować tylko pojedyncze słowa) powiedział mi: – Dziękuję Ci bardzo. I potem jeszcze raz. I żebym się nie martwił. Gdy ja zaś przeprosiłem Go, że czasem na niego się złościłem, tylko się żachnął.

Nie chciał, żebym wzywał pogotowie. Ja też myślałem, że może już za późno, by Go obcy ludzie targali po nocy do szpitala i męczyli zabiegami. Chciał przecież umrzeć w domu. Dlatego nie oddałem Go do zakładu i spędziłem ostatni rok z nim w Jego domu.

Tamtej nocy jednak nie umarł. Siedziałem nad nim długo, aż zapadł w sen. Jak nigdy przedtem, cieszyłem się słuchając przez całą noc jego okropnego chrapania.

– Co to było wczoraj wieczorem? Pamiętasz coś z tego? – spytałem następnego dnia. – Pamiętam wszystko – odpowiedział. – Miałem wrażenie, że… wiesz … już odchodzisz. Ale pewnie Pan Bóg uznał, że to jeszcze nie pora. Uśmiechnął się i potaknął.

Wypisujący mi potem jakieś dokumenty ksiądz zasugerował, że wielu umierających chce odejść, gdy bliscy wyszli z domu, jakby nie chcieli ich kłopotać i nie mieć przy tym akcie świadków (ksiądz zgodził się ze mną, że czynią tak również koty).

Doświadczyłem wielkiej łaski mogąc być świadkiem odchodzenia – jeśli nie samego odejścia – Ojca.

Jakim był człowiekiem? Przede wszystkim dobrym. Poczciwym. Może i prostym, w sensie: naiwnym – jak książę Myszkin, główny bohater powieści „Idiota” Dostojewskiego, jak wzruszająca – zarazem jednak przystępna – muzyka Schuberta, którą uwielbiał. Był też zawsze dżentelmenem.

Nie było w nim neuroz, użalania się nad swoim losem i sytuacją materialną. Cieszył się życiem, był pogodny, lubił żartować. Powiedział mi (gdy jeszcze był w stanie budować zdania), że miał dobre i bardzo ciekawe życie.

Ciekawe?… Wzięty przez Niemców z ulicznej łapanki, gdy miał kilkanaście lat, wylądował w obozie pracy w Niemczech. Uciekł do Szwajcarii pod koniec wojny, gdzie spędził dwa lata w obozie dla uchodźców. Miał sposobność emigracji do Australii ale – dowiedziawszy się przez Czerwony Krzyż, że jego matka żyje – zdecydował się wrócić do zniszczonej, biednej, komunistycznej Polski.

– Czasem żałuję, że nie wyemigrowałem – powiedział mi kiedyś. Po czy zastanowił się i dodał: – Ale wtedy by ciebie nie było.

Pamiątką z pobytu w Szwajcarii jest zegarek Tissot, który Ojciec mi ofiarował. Wyremontowałem go, nadal chodzi; jest teraz na moim przegubie.

Ojciec po wojnie pracował w zakładach Cegielskiego w Poznaniu, wieczorowo studiując. Wkrótce umarli rodzice. Po poznaniu mojej mamy (z którą przeżył blisko 50 lat) przeniósł się do Warszawy. Jako inżynier przepracował wszystkie lata w biurze projektów. Pracował ciężko, by oszczędzić na rodzinne wakacje w Zakopanem lub na wsi, regały na zapisy, jedzenie i przybory szkolne, na pianino, żebyśmy mogli uczyć się muzyki (sam grał kiedyś na gitarze i śpiewał w chórze), na książki i kursy językowe, bo jak mówił, na to zawsze da nam pieniądze.

W partii nie był, za granicę nie jeździł. Wiódł skromne, drobnomieszczańskie życie: praca, dom, pomoc żonie, drobne naprawy, oglądanie telewizji, słuchanie Radia Wolna Europa, niedzielne wyjścia do kościoła. Dobre i ciekawe życie? Kwestia perspektywy, wysokości wymagań. A może raczej: pokory, więc i mądrości?

Po śmierci żony, gdy jeszcze miał siły, odwiedzał mnie w Nowym Jorku, gdzie od rana do nocy chodził ze mną do parków, restauracji, opery, domów przyjaciół. Byliśmy też razem w Egipcie i Paryżu.

Ludzie wspominają Go jako człowieka pogodnego, towarzyskiego i uczynnego. Nie raz fatygowałem Go, żeby pojechał na lotnisko z kimś się spotkać, komuś pomóc, coś dla kogoś załatwić. Robił to z przyjemnością.

Na święta wysyłał siostrze i mnie paczki wypełnione słodyczami; ważniejszy był jednak list, mądry i wzruszający, pisany pismem technicznym.

Był oszczędny, gdy chodziło o własne wydatki – smutno było patrzeć na jego zrujnowane, zagracone mieszkanie i zniszczone ubrania. Wobec dzieci był jednak hojny: do ostatnich lat chciał nam dawać prezenty i wciskać pieniądze.
Był też zdystansowany i zrównoważony, niepodatny na polityczną propagandę i religijne zacietrzewienie.

Pewnie teraz patrzy na mnie z góry i myśli: – Po co, Janku, tak się zawsze martwisz? Ciesz się życiem. Nie widzisz, jakie ono jest dobre i jakie ciekawe?

Jan Latus